Wiara naukowców I

Wiara naukowców – część I

Profesor Henry F. Schaefer urodził się 8.06.1944 r. w Grand Rapids w stanie Michigan. W roku 1966 uzyskał licencjat w dziedzinie chemii fizycznej w Instytucie Technologicznym stanu Massachusetts (MIT – Massachusetts Institute of Technology), zaś w 1969 doktorat na Uniwersytecie Stanforda w tej samej dziedzinie. Przez 18 lat (1969-1987) był profesorem chemii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. W roku akademickim 1979/1980 pracował też na Uniwersytecie stanu Teksas w Austin jako profesor chemii oraz jako pierwszy dyrektor Instytutu Chemii Teoretycznej. Od roku 1987 prof.Schaefer pracuje na Uniwersytecie stanu Georgia, gdzie jest profesorem chemii oraz dyrektorem Centrum Obliczeniowej Chemii Kwantowej.
Wykładał gościnnie na Uniwersytecie Paryskim (1977), na Politechnice Federalnej w Zurychu (1994, 1995, 1997, 2000, 2002) i w Australijskim Uniwersytecie Narodowym w Canberrze (1999).
Jest autorem ponad 900 publikacji naukowych. Większość z nich ukazała się w czasopismach Journal of Chemical Physics i Journal of the American Chemical Society.
Jak wynika z informacji opublikowanej w grudniu 1999 r. w piśmie Science Citation Index, w latach 1981 – 1997 prace prof. Schaefera były cytowane ponad 30 tysięcy razy, co dało mu szóste miejsce na liście autorów najczęściej cytowanych prac z dziedziny chemii. Opiniotwórcze pismo U.S. News and World Report w numerze z 23 grudnia 1991 r. ujawniło, że prof. Schaefer był pięciokrotnie nominowany do Nagrody Nobla za swe prace z dziedziny molekularnej mechaniki kwantowej.
Prof. Schaefer jest znany także jako autor wykładów na temat relacji między wiarą religijną (dokładniej mówiąc, chrześcijaństwem) a nauką. Wygłaszał je na większości ważniejszych uniwersytetów w USA, w tym na Harvardzie, Uniwersytecie Stanforda, Uniwersytecie Yale, Uniwersytetach w Berkeley i w Princeton. Wykłady te miał także w kilkudziesięciu miastach na całym świecie, w tym w Ankarze, Bernie, Bratysławie, Delhi, Durbanie, Hong-Kongu, Kalkucie, Konstantynopolu, Madras, Paryżu, Pekinie, Pradze, Sankt-Petersburgu, Singapurze, Sofii, Sydney, Szanghaju, Taipei, Tokio, Warszawie i Zagrzebiu.
W roku 1999 ukazała się książka prof. Schaefera pt. Science and Christianity: Conflict or Coherence?(Nauka i chrześcijaństwo: konflikt czy zgodność?).
W maju 2005 r. prof. Schaefer wziął udział w konferencji Nauka-Etyka-Wiara zorganizowanej przez Chrześcijańskie Forum Pracowników Nauki. Wygłosił wykład pt. Big Bang, Stephen Hawking i Bóg.

WIARA NAUKOWCÓW

Wielu wykształconych ludzi twierdzi, że trwa wojna między nauką a chrześcijaństwem. Spróbujmy kwestie relacji między nauką a chrześcijaństwem umieścić w najszerszej, możliwie najbardziej racjonalnej perspektywie. Zacznijmy od uwagi, że pełne pojednanie pomiędzy nauką a innymi przedsięwzięciami intelektualnymi nie zawsze było sprawą łatwą. Na przykład w ostatnio wydanej książce Literature jej autorzy Susan Gallagher i Roger Lundin piszą: „Ponieważ w najnowszej historii literatura często znajdowała się w opozycji do nauki, dla zrozumienia współczesnych poglądów o literaturze musimy uznać dominację nauki w naszej kulturze. Przez szereg wieków naukowcy ustanawiali standardy prawdy dla zachodniej kultury. Ich niezaprzeczalna użyteczność w pomaganiu nam w organizowaniu, analizowaniu i posługiwaniu się faktami zapewniła tym standardom bezprecedensową rangę we współczesnym społeczeństwie”

John Keats, wielki angielski poeta romantyczny, nie podzielał poglądów Isaaca Newtona na temat otaczającej nas rzeczywistości. Mówił, że poglądy te grożą zniszczeniem całego piękna wszechświata. Obawiał się że świat, w którym zanikną mity i wizje poetów, stanie się jałowy i nieprzyjazny. W swoim poemacie Lamia mówi o tej destruktywnej sile, nazywając tam naukę „filozofią”. Zastąpię jednak tutaj słowo „filozofia” słowem „nauka”, aby nie utrudniać zrozumienia tego tekstu czytelnikowi XXI wieku.

„Czyż nie znikają wszystkie czary pod wpływem dotyku zimnej nauki?
Była kiedyś niesamowita tęcza w niebie.
Poznaliśmy jej splot, jej strukturę.
Została włożona w nudny katalog rzeczy zwykłych.
Nauka podetnie skrzydła aniołowi,
Zawładnie wszelkimi cudownościami,
Spustoszy nawiedzane zamki i kopalnie gnomów
Rozplącze tęczę.”

Chcę na tym przykładzie pokazać, że od momentu pojawienia się współczesnej nauki, czyli od początku XVII wieku, zawsze były tarcia pomiędzy nią a praktycznie każdym innym intelektualnym obszarem działalności. Tak więc byłoby rzeczą zaskakującą, gdyby nie było gorących starć między nauką a chrześcijaństwem. Pojawienie się współczesnej nauki ma zatem dużo wspólnego z syndromem „nowego dzieciaka na osiedlu”, mówiąc północnoamerykańskim slangiem.

Czy nauka udowodniła, że Boga nie ma?

Niemniej mówi się, że „nauka udowodniła nieistnienie Boga”. C. S. Lewis pisze w autobiografii Surprised by Joy(Zaskoczony radością) że również on w młodości wierzył powyższemu stwierdzeniu. Opowiada o ateizmie swoich młodych lat na uniwersytecie oksfordzkim, przypisując go wpływowi nauki. Lewis pisze: „(…) mój ateizm był w sposób nieunikniony oparty na tym, co uważałem za odkrycia naukowe; a tym odkryciom, nie będąc naukowcem, ufałem jedynie w oparciu o autorytet nauki”. Tak więc Lewis stwierdza, że ktoś powiedział mu, iż nauka dowiodła nieistnienia Boga – a on temu uwierzył, pomimo że nic nie wiedział o nauce.

Bardziej zrównoważony pogląd na ten dylemat zaprezentował jeden z opisywanych przeze mnie „bohaterów nauki”, Erwin Schrodinger (1887-1961). Był chyba najznamienitszym spośród twórców mechaniki falowej oraz twórcą jednego z najważniejszych równań w historii nauki, równania Schrodingera. W książce Nature and the Greeks wydanej przez Cambridge University Press w 1954 roku, Schrodinger oświadcza: „Jestem bardzo zdumiony, że naukowy obraz realnego świata jest aż tak niepełny. Oferuje on bardzo wiele rzeczowych informacji, układa całe nasze doświadczenie w nadzwyczajnie spójnym porządku, ale zdumiewać może, że milczy o wszystkim bez wyjątku, co jest rzeczywiście bliskie naszemu sercu, co naprawdę ma dla nas znaczenie. Nie jest w stanie powiedzieć niczego o czerwonym i niebieskim, gorzkim i słodkim, fizycznym bólu i fizycznej przyjemności, nie wie niczego o pięknie i brzydocie, dobru i złu, o Bogu i wieczności. Nauka czasami udaje, że odpowiada na pytania z tego zakresu, ale odpowiedzi te często są tak niemądre, że nie jesteśmy skłonni traktować ich serio.”

Naukowcy z pewnością w sposób interesujący piszą o religii. Jedno z takich zajmujących ujęć pochodzi z czasopisma Chemistry in Britain, które jest czymś w rodzaju czasopisma Time, z tym, że adresowanym do zawodowych chemików mieszkających w Anglii. Mówiąc o wydaniu nowej książki na temat polityki naukowej, Chemistry in Britain z lipca 1989 roku rozważa interesującą kwestię:

„Gdyby Bóg ubiegał się o rządowe dotacje na badania nad stworzeniem i zagospodarowaniem nieba i ziemi, jego projekt zostałby odrzucony z następujących powodów:

• jest zbyt ambitny;
• wnioskodawca nie ma osobistego doświadczenia w tej dziedzinie;
• Jego jedyną publikacją jest książka, a nie artykuł w recenzowanym czasopiśmie naukowym;
• odmawia współpracy ze swoim największym konkurentem;
• Jego wniosek dotyczący nieba i ziemi nie został odpowiednio udokumentowany.”
Niektóre alternatywy wobec wiary w Boga – władcę wszechświata

Zaprezentuję tutaj przykład dwóch znamienitych ateistów. Pierwszym jest Lew Landau, najbardziej błyskotliwy rosyjski fizyk XX wieku. W 1962 roku otrzymał nagrodę Nobla z dziedziny fizyki za swoje badania nad ciekłym helem. Co więcej, rząd radziecki przyznał mu tytuł Bohatera Pracy Socjalistycznej. Razem z E. M. Lifszycem był także współautorem wielu podręczników fizyki. Ja sam używałem niektórych z nich w czasie studiów na Massachusetts Institute of Technology. Historia dotycząca Landaua opowiedziana przez jego bliskiego przyjaciela i biografa I. M. Kalatnikova ujrzała światło dzienne w Physics Today w maju 1989 roku. Kalatnikov pisze: „Ostatni raz widziałem Landaua w 1968 roku po przejściu operacji. Stan jego zdrowia znacznie się pogorszył. Lifszyc i ja zostaliśmy wezwani do szpitala. Poinformowano nas, że praktycznie nie ma żadnych szans aby uratować życie Landaua. Kiedy wszedłem do jego sali, leżał na boku z twarzą odwróconą do ściany. Usłyszał moje kroki, odwrócił głowę i powiedział: ‘Kalat, proszę ratuj mnie.’(*) To były ostatnie słowa Landaua, jakie usłyszałem. Umarł jeszcze tej nocy.”

Drugim przykładem jest sławny astrofizyk Subrahmanyan Chandrasekhar, który zdobył nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki w 1983 roku. Przez większą część swego życia należał do kadry naukowej University of Chicago. Na tylnej okładce jego biografii autorstwa K. C. Waliego Chandra: A Biography of S. Chandrasekhar, wydanej przez University of Chicago Press w 1991 roku, znajduje się niezwykły wywiad. Chandrasekhar rozpoczyna dialog mówiąc: „Faktycznie, uważam siebie za ateistę, ale mam poczucie rozczarowania, ponieważ moja nadzieja na zadowolenie, jak i pozytywny stosunek do życia jako rezultat dążenia do celu pozostały w wielkim stopniu niespełnione.”

Jego biograf jest tym bardzo zdumiony i mówi: „Co?! Nie rozumiem. Chcesz powiedzieć, że całkowite oddanie się nauce, stopniowe poznawanie i pojmowanie natury z tak niesamowitym sukcesem jaki osiągnąłeś, wciąż pozostawia uczucie niezadowolenia?” Chandrasekhar z powagą odpowiada : „Tak, naprawdę nie mam poczucia spełnienia w swoim życiu. Wszystko, co osiągnąłem wydaje mi się niewiele znaczyć .”

Biograf usiłuje częściowo osłabić wydźwięk tego stwierdzenia, wtrącając uwagę, że każdemu człowiekowi zdarzają się czasem podobne odczucia. Chandrasekhar jednak nie pozwala mu na takie zakończenie wywiadu dodając: „To możliwe. Ale fakt, że inni ludzie doświadczają tego rodzaju odczucia, wcale nie zmienia tego, co ja myślę i odczuwam. Z tego powodu to, co myślę i odczuwam nie staje się ani trochę mniej moim osobistym doświadczeniem.” Ostatnie zdanie, jakie wypowiedział Chandrasekhar do rozważenia polecam każdemu potencjalnemu adeptowi nauki : „Prawdą w moim przypadku jest to, że po prostu nie mam tego poczucia harmonii, jakie miałem nadzieję osiągnąć w życiu kiedy byłem jeszcze młody. A przecież wytrwałem w pracy naukowej ponad 50 lat, poświęcając wszystkim innym sprawom znikome ilości czasu.”

Czy można być zarazem naukowcem i chrześcijaninem?

Pytanie, nad którym chciałbym się zastanowić, zostało mi zadane przez młodego człowieka po moim pierwszym wykładzie z chemii w Berkeley. Najwidoczniej ten student, jak i jego nauczyciel chemii w szkole średniej, uważali, że jest to niemożliwe.

Pozwolę sobie zacząć od tego, co niektórzy mogliby nazwać gruntem neutralnym, czyli od zacytowania dwóch ludzi, o których nie można powiedzieć, by mieli jakieś szczególne teistyczne upodobania. Pierwszym z nich jest C. P. Snow (1905-1980), znany w kręgach intelektualnych jako autor eseju zatytułowanego The Two Cultures and the Scientific Revolution (Dwie kultury i rewolucja naukowa). Snow zajmował się chemią fizyczną, a ściśle mówiąc spektroskopią, w Cambridge University. Mniej więcej w połowie swojej kariery odkrył, że posiada również talent pisarski i zaczął pisać powieści. W szczególności poleciłbym jedną z nich –The Master – poświęconą życiu uniwersyteckiemu w Cambridge i Oksfordzie. Snow zakosztował wtedy przyjemności otrzymywania dodatkowych dochodów z pisania powieści, znajdując się w wyjątkowej pozycji pomiędzy światem nauki a światem literatury.

Z tej perspektywy Snow pisze: „Statystycznie rzecz biorąc, przypuszczam że nieco więcej naukowców w porównaniu z resztą intelektualnego świata jest – jeśli chodzi o kategorie religijne – niewierzącymi. Chociaż z drugiej strony jest mnóstwo religijnych naukowców i to szczególnie wśród młodszej generacji.” Tak więc, czy można być jednocześnie naukowcem i chrześcijaninem? C. P. Snow odpowiedział na to pytanie twierdząco.

Richard Feynman (1918-1998), który nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki uzyskał w 1965 roku, był bardzo niezwykłą osobistością. Może niektórzy z moich czytelników widzieli jego książkę z anegdotami Surely You’re Joking, Mr. Feynman. Około dziewięciu lat przed otrzymaniem nagrody Nobla powiedział on: „Wielu naukowców wierzy zarówno w naukę jak i w Boga, w Boga objawienia, w doskonale zgodny sposób.” Tak więc, czy można być jednocześnie naukowcem i chrześcijaninem? Zdaniem Richarda Feynmana, zadeklarowanego ateisty, odpowiedź brzmi: tak.

Trafnego podsumowania tej kwestii dokonał Alan Lightman, profesor Massachusetts Institute of Technology, autor bardzo dobrze odebranej i prekursorskiej zarazem książki Origins: the Lives and Worlds of Modern Cosmologists (Początki: życie i światy współczesnych kosmologów), która ukazała się nakładem Harvard University Press. Kluczowy jej fragment brzmi: „Odniesienia do Boga lub boskiego zamysłu pojawiały się w literaturze naukowej aż do późnych lat dziewiętnastego wieku. Wydaje się prawdopodobnym, że późniejszy zanik religijnych odniesień i odwołań w literaturze naukowej jest wynikiem raczej zmian w społecznej i zawodowej konwencji wśród naukowców, niż rezultatem zmian w ich przekonaniach religijnych. W rzeczywistości, na przekór popularnemu mitowi, naukowcy wydają się mieć ten sam zakres postaw wobec kwestii religijnych co reszta społeczeństwa.”

Ktoś mógłby uważać powyższe stwierdzenie za anegdotyczne. Wielu Amerykanów woli statystyki od anegdot. Pozwólcie mi zatem zaprezentować rezultaty sondażu wśród członków stowarzyszenia pracowników nauki Sigma Xi. Badaniami objęto 3300 naukowców, tak więc wnioski z sondażu obarczone są jedynie małym błędem statystycznym. Opis tego badania podsumowano w Chemical and Engineering News z 7 listopada 1988 roku następującymi słowami: „Jeśli chodzi o kwestie wiary, naukowcy są zakotwiczeni w głównym nurcie społeczeństwa amerykańskiego”. Połowa naukowców biorących udział w sondażu uczestniczy regularnie w praktykach religijnych. Przyglądając się bardziej szczegółowo tym badaniom widać, że około 41% naukowców posiadających stopień doktora uczęszcza do kościoła w każdą niedzielę, podczas gdy ogólnie w amerykańskim społeczeństwie wartość ta wynosi 42%. Nowszy, chociaż o węższym zasięgu sondaż (The Scientist, 19 maja 2003) pokazuje, że 52% biologów uważa się za chrześcijan. Wydaje się zatem, że jakiekolwiek byłyby powody przyjmowania religijnych postaw, nie mają one wiele wspólnego z posiadaniem tytułów naukowych.

Przyjrzyjmy się nieco dokładniej wypowiedzi Michaela Polanyiego (1891-1976), profesora chemii, a później również filozofii w Manchester University. Jego syn John Polanyi uzyskał nagrodę Nobla w 1986 roku. Wydaje mi się, że kiedy naukowe osiągnięcia Johna – a były naprawdę wspaniałe – zostaną w większości zapomniane, wpływ pracy jego ojca będzie trwał.

Michael Polanyi był wybitnym chemikiem fizycznym, pracował w Manchester University. Mniej więcej w połowie swej kariery zawodowej zainteresował się filozofią, szczególnie filozofią nauk ścisłych. Udało mu się wyróżnić i w tej dziedzinie. Jego książki, z których najbardziej znaną jest Personal Knowledge, są bardzo wartościowe, choć niełatwe w czytaniu. Michael miał pochodzenie żydowskie i wychowywany był w Budapeszcie. Wtedy gdy dokonywał się zwrot jego naukowych zainteresowań od chemii ku filozofii, wstąpił do Kościoła katolickiego.

Oto jedna z jego typowych wypowiedzi: „Jeszcze raz przebadam teraz założenia leżące u podstaw naszych zapatrywań naukowych i spróbuję pokazać, że sięgają one dalej, niż się zwykle sądzi. Okaże się, że rozciągają się na całą duchową formację człowieka, sięgając do samych korzeni jego społecznego istnienia. Dlatego nalegałbym, aby nasze zapatrywania naukowe były uznawane za przejaw znacznie szerszych przekonań”.

Czytając dalej, Czytelnik doszedłby zapewne do takich samych konkluzji jak moje. Polanyi wskazuje, że w laboratorium zawsze jest obecny obserwator. To on wyciąga wnioski. Nigdy nie jest neutralny. Każdy naukowiec do swoich badań wprowadza swoje uprzednie założenia. Przykładowo – naukowiec nigdy nie poddaje w wątpliwość zasadności metody naukowej. To przekonanie naukowca wyrosło historycznie z chrześcijańskiego przekonania, że Bóg Ojciec stworzył doskonale uporządkowany wszechświat. Lecz teraz muszę dostarczyć konkretnych dowodów dla tej ostatniej tezy.

Dlaczego naukowiec miałby stać się chrześcijaninem?

Zadam to samo pytanie jeszcze kilka razy w tym opracowaniu. Laureat nagrody Nobla z fizyki Eugene Wigner (1902-1995) zauważył kiedyś „nierozsądną skuteczność matematyki” i stwierdził, że „cud przydatności języka matematyki w formułowaniu praw fizyki jest wspaniałym darem, którego ani nie rozumiemy, ani na niego nie zasługujemy”. Co ciekawe, Wigner (podobnie jak Polanyi) miał pochodzenie żydowskie, ale później został nominalnym chrześcijaninem – w przypadku Wignera protestanckiego wyznania. Nie wprost Wigner czyni aluzję, iż możliwość zrozumienia wszechświata wskazuje na istnienie suwerennego Boga – Stwórcy. Tak więc matematyczna fizyka może być odpowiedzią na pytanie postawione w tym rozdziale. Prawa natury mają taką postać, jakby zostały wybrane przez mądrego Stwórcę jako zasady najprostsze i najbardziej eleganckie z możliwych. Przekonanie o zrozumiałości natury silnie sugeruje istnienie kosmicznego umysłu, który potrafi konstruować naturę według racjonalnych zasad. Dr Keith Ward, jeden z profesorów oksfordzkiego uniwersytetu, dobrze to ujął w kwietniu 1999 roku:

„A zatem odwołanie się do ogólnej zrozumiałości natury, jej ukształtowanie według matematycznych zasad, które mogą być pojęte przez ludzki umysł, sugeruje istnienie twórczego umysłu, umysłu o nieogarnionej mądrości i mocy. Nauka zapewne nie zaczęłaby się rozwijać gdyby uważano, że wszechświat jest chaosem przypadkowych zdarzeń, albo gdyby wierzono w istnienie konkurujących ze sobą bogów lub w boga nie troszczącego się o elegancję czy racjonalną strukturę. Jeśli ktoś miałby takie przekonania, nie oczekiwałby odkrycia ogólnych racjonalnych praw, więc prawdopodobnie nie poszukiwałby ich. Nie jest więc zapewne przypadkiem, że współczesna nauka tak naprawdę rozpoczęła się jasnego uświadomienia sobie, że Bóg chrześcijaństwa jest racjonalnym Stwórcą, a nie przypadkowym osobowym bytem.”

Muszę tu zaznaczyć, że nie tylko sympatycy chrześcijaństwa uznają niezwykłość tego, że możemy rozumieć budowę wszechświata. Na przykład Sheldon Glashow (w 1979 roku otrzymał nagrodę Nobla z fizyki) stwierdził w 1990 roku: „Wielu naukowców jest głęboko religijnych w taki czy inny sposób, ale wszyscy mają pewną dość szczególną wiarę – wiarę w podstawową prostotę natury; przekonanie, że natura jest – mimo wszystko – zrozumiała i że powinniśmy dążyć do pojęcia jej zasad na tyle, na ile możemy”. Jednak bez wiary w Boga – władcę wszechświata można rzutować takie ogólne obserwacje w wątpliwych kierunkach. Na przykład Glashow kontynuuje: „Lecz ta wiara w prostotę, w to, że istnieją proste zasady – kilka elementarnych cząstek, kilka zasad kwantowych dla wyjaśnienia struktury świata – jest zupełnie irracjonalna i całkowicie nieuzasadniona.”

Nauka rozwinęła się w środowisku chrześcijańskim

Lubię zaczynać od oburzającego stwierdzenia, które zawsze wywołuje reakcję. Jest to stwierdzenie autorstwa brytyjskiego naukowca Roberta Clarka i przynajmniej zmusi cię, Czytelniku, do myślenia. Clark w książce Christian Belief and Science napisał: „Jakkolwiek możemy interpretować ten fakt, rozwój nauki miał miejsce tylko w kulturze chrześcijańskiej. Ludzie w czasach antycznych mieli mózgi równie dobre jak nasze. We wszystkich cywilizacjach – w Mezopotamii, Egipcie, Grecji, Indiach, Rzymie, Persji, Chinach itd. nauka rozwijała się do pewnego momentu i potem stawała w miejscu. Można łatwo spekulować, że być może mogłaby rozwinąć się pod nieobecność chrześcijaństwa, ale w rzeczywistości nigdy się to nie stało. I nic dziwnego. Bowiem niechrześcijański świat wierzył, że w nauce jest coś etycznie niewłaściwego. W starożytnej Grecji to przekonanie znalazło wyraz w legendzie o Prometeuszu, który przyniósł ogień i był prototypem uczonego, kradnącego ogień z nieba i wywołującego tym gniew bogów.”

Wolałbym, by dr Clark użył w pierwszym zdaniu powyższego cytatu wyrażenia „ciągły rozwój nauki”. Myślę, że poszedł w swych wnioskach trochę za daleko, ale jego słowa na pewno dostarczają materiał do przemyślenia.

Argumentacji Clarka często zarzuca się, że nauka poczyniła znaczący postęp w okresie średniowiecza na Bliskim Wschodzie w krajach islamskich. Jest to oczywiście prawdą, ale dlaczego ten wczesny wkład w naukę nie był „ciągły”? W swojej ważnej książce wydanej w 2002 roku profesor Bernard Lewis z Princeton University odniósł się do tego istotnego pytania. Książka Lewisa ma znaczący tytuł What Went Wrong? The Clash between Islam and Modernity in the Middle East (Co poszło nie tak? Starcie między islamem a nowoczesnością na Bliskim Wschodzie). Niemożność rozwoju nauki w krajach islamskich dobrze widać na przykładzie wielkiego obserwatorium zbudowanego w Galata w Stambule w 1577 roku. Miało ono wszelkie szanse zyskania podobnego znaczenia jak duńskie obserwatorium Tychona Brahe (1546-1601), które zrewolucjonizowało astronomię. W swojej książce Lewis opisuje całkowite jego zburzenie przez elitarny oddział wojsk tureckich na rozkaz sułtana za zaleceniem głównego muftiego (islamskiego przywódcy) Stambułu. Przez następne 300 lat w krajach islamskich nie istniało ani jedno nowoczesne obserwatorium astronomiczne.

Zbadajmy ideę formułowaną przez takich naukowców jak Polanyi, Ward i Clark, tj. że współczesna nauka wyrosła w środowisku chrześcijańskim. Uczono mnie w szkole, że metoda naukowa została odkryta przez Francisa Bacona (1561-1626). Gdy przedstawiciele „wyższej krytyki” zajęli się historią nauki, niektórzy z nich zaczęli twierdzić, że Bacon ukradł pojęcie metody naukowej od wielu poprzedników i tylko je spopularyzował. Pozostawmy ten spór historykom nauki. Jedną z najczęściej cytowanych myśli Bacona jest manifest zwany „dwoma księgami”. To określenie Bacona wywarło wielki wpływ, było też tematem świetnego eseju autorstwa profesora Thomasa Lessla. Francis Bacon napisał: „Niech nikt nie myśli ani nie utrzymuje, że można szukać zbyt daleko albo być zbyt wykształconym zarówno w księdze Bożych słów, jak też księdze Bożych czynów”. Bacon mówi tutaj o Biblii jako księdze Bożych słów i o naturze jako księdze Bożych czynów. Zachęca do uczenia się na tyle ile tylko jest możliwe z obydwu tych ksiąg. Tak więc u samego zarania naukowej metody mamy stwierdzenie współgrania nauki oraz ksiąg Biblii hebrajskiej i Nowego Testamentu. Ja sam odniosłem się osobiście do porady Bacona, przeczytawszy całość Biblii wielokrotnie, odkąd zostałem chrześcijaninem w 1973 roku.

Jan Kepler (1571-1630) był znakomitym matematykiem, fizykiem i astronomem. Kepler przedstawił koncepcję eliptycznych orbit planet i uważany jest za odkrywcę praw kierujących ich ruchem. Był oddanym chrześcijaninem wyznania luterańskiego. Gdy zadano mu pytanie, dlaczego poświęca się nauce, Kepler odpowiedział, że chciałby przez swoje badania naukowe „mieć choć próbkę zachwytu, jaki boski Stwórca odczuwał w swojej pracy i uczestniczyć w Jego radości”. Zdanie to było na wiele różnych sposobów ujmowane przez innych – „myśleć Bożymi myślami”, „znać Boży umysł” itp. Ktoś mógłby na podstawie takiego pojedynczego zdania uznać błędnie Keplera za deistę. Ale w innym miejscu doprecyzował swoje poglądy: „Wierzę jedynie i wyłącznie w służenie Jezusowi Chrystusowi. W Nim jest moje schronienie i wszelka pociecha.”

Blaise Pascal (1623-1662) był wspaniałym naukowcem. Jest ojcem rachunku prawdopodobieństwa i analizy kombinatorycznej. Pokazał zasadniczy związek między mechaniką płynów i mechaniką ciał stałych. Moim zdaniem jest on jedynym fizykiem, który miał bardzo znaczący wkład w myśl chrześcijańską. Wiele jego przemyśleń można znaleźć w małej książeczce Myśli, której przeczytania wymagano ode mnie na drugim roku studiów w Michigan Institute of Technology. Wtedy jeszcze starano się cywilizować nasze ścisłe umysły, ale parę lat później władze uczelni zdecydowały, że to nie działa; tak więc obecni studenci Michigan Institute of Technology nie muszą wybierać tak wielu przedmiotów humanistycznych.

Teologia Pascala koncentrowała się na osobie Jezusa Chrystusa jako Zbawiciela i opierała się na jego osobistych doświadczeniach. Stwierdził, że Bóg czyni ludzi „świadomymi swej wewnętrznej niegodziwości (co Biblia nazywa grzechem) i Jego nieskończonej łaski, jednoczy się z ich najgłębszą duszą, napełnia ją pokorą i radością, z ufnością i miłością, czyni ich niezdolnymi do dążenia do jakiegokolwiek innego celu niż On sam. Jezus Chrystus jest kresem wszystkiego i centrum, do którego wszystko zmierza.”

Roberta Boyle (1627-1691) można nazwać pierwszym chemikiem. Sformułował on pierwszą operacyjną definicję pierwiastka, okazując olbrzymią pomysłowość w przeprowadzaniu eksperymentów potwierdzających hipotezę istnienia atomów. Wielu moich pierwszorocznych studentów chemii pamięta prawo Boyle’a. Wracam do Berkeley na tydzień czy dwa prawie każdego roku i często spotykam na uczelni moich dawnych studentów – chemików. Zazwyczaj pytają: „Czy pan nie jest czasem profesorem Schaeferem?” A ja w odpowiedzi pytam ich: „Co pamiętacie z mojego wykładu z chemii z pierwszego roku?” Czasem odpowiadają: „pV = nRT”. W takich przypadkach uznaję, że moje nauczanie odniosło fantastyczny sukces. Oczywiście wzór ten dotyczy gazu doskonałego, a prawo Boyle’a jest jego istotną częścią. Robert Boyle był ciągle zajęty. Napisał wiele książek i jedną z nich jest Some Considerations Touching the Style of the Holy Scriptures (Rozważania odnoszące się do stylu Pisma świętego). Sam osobiście ufundował coroczny wykład służący obronie chrześcijaństwa przed obojętnością i ateizmem. Był bliskim przyjacielem Richarda Baxtera, jednego z wielkich teologów purytańskich. Był też prezesem Stowarzyszenia Rozprzestrzeniania Ewangelii Jezusa Chrsytusa w Nowej Anglii.

Chociaż nie zgadzam się z tą oceną, przeprowadzona ostatnio ankieta z pytaniem o najbardziej znaczącą osobę w historii przypisała ten tytuł Sir Isaacowi Newtonowi (1642-1727). Newton był matematykiem, fizykiem, współodkrywcą – wraz z Leibnizem – rachunku różniczkowego oraz twórcą fizyki klasycznej. Był pierwszym z trzech największych fizyków teoretycznych. Jego badania obejmowały też szereg innych dziedzin. Wkładał dużo pracy w badania chemiczne, ale nie odniósł tu wielkich sukcesów. Więcej słów napisał na temat teologii niż nauki. Nadal wznawiane są wydania jego książki o powrocie Jezusa Chrystusa – Observations on the Prohecy of Daniel and the Revelation of St. John ( Uwagi dotyczące proroctwa Daniela i Objawienia św. Jana). Jedną z najczęściej cytowanych wypowiedzi Newtona jest: „Ten najpiękniejszy układ słońca, planet i komet może pochodzić jedynie z zamiaru i panowania Istoty rozumnej i potężnej”. Ktoś mógłby wywnioskować z tego stwierdzenia, że Newton był deistą (deizm jest systemem naturalnej religii uznającej istnienie Boga, ale negującej Boże objawienie). Jednak typowe wypowiedzi Newtona, jak choćby ta, którą tu zacytuję, pokazuje że nie jest to prawdą: „Biblia zawiera więcej potwierdzeń swej prawdziwości, niż dowolna świecka historia.”

Tak naprawdę łatwiejszy do uzasadnienia jest wniosek, że Newton uznawał dosłowne rozumienie Pisma świętego, niż że był deistą. Edward B. Davis (Science and Christian Belief, str. 103-117, październik 1991) pisze, że Newtonowi nie wystarczyło, by jakaś prawda wiary została wywnioskowana z Biblii: „Musi być wyrażona dokładnie w postaci słów, za pomocą których została przekazana przez Apostołów. Ludzie bowiem są skłonni do podziałów na skutek dedukcji. Wszelkie dawne herezje mają źródło w dedukcjach. Prawdziwa wiara opiera się na tekstach biblijnych.” George Trevelyan, znamienity świecki historyk, tak podsumował dorobek przedstawionych przeze mnie postaci (English Social History, 1942): „Robert Boyle, Isaac Newton i wcześni członkowie Royal Society byli ludźmi religijnymi, którzy odrzucali sceptyczne doktryny Thomasa Hobbesa. Oswajali oni umysły rodaków z ideą praw wszechświata i naukowych metod badawczych jako sposobów odkrywania prawdy. Wierzono, że te metody nigdy nie doprowadzą do żadnych konkluzji sprzecznych z biblijną historią czy religią uznającą zjawiska nadprzyrodzone. Newton żył i umarł w takiej wierze.”

Po wieku XVIII

Moim ulubieńcem spośród tych legendarnych postaci i prawdopodobnie największym eksperymentalnym naukowcem wszech czasów jest Michael Faraday (1791-1867). Dwusetna rocznica urodzin Faradaya była obchodzona w 1991 roku w Royal Institution, wielodyscyplinarnym naukowym laboratorium w Londynie, którego Faraday był dyrektorem. Pojawił się wtedy interesujący artykuł mojego przyjaciela Sir Johna Meuriga Thomasa, który zauważył że jeśli Faraday żyłby w okresie przyznawania nagród Nobla, byłby wart ośmiu takich nagród. Faraday odkrył benzen i indukcję elektromagnetyczną, wymyślił prądnicę oraz był głównym twórcą klasycznej teorii pola elektromagnetycznego.

Pozwólcie, że przeciwstawię sobie ostatnie chwile życia Faradaya oraz wcześniej opisane ostatnie chwile Lwa Landaua. Gdy Faraday leżał na łożu śmierci, odwiedził go życzliwy znajomy zwracając się do niego: „Sir, czy prowadzi pan teraz jakieś spekulacje naukowe?”, próbując w ten sposób wnieść do smutnej sytuacji nieco pogody ducha. Oczywiście pasja towarzysząca pracy zawodowej Faradaya objawiała się czynieniem domysłów na tematy naukowe, z którymi zazwyczaj wbiegał do laboratorium, aby jak najszybciej potwierdzić ich słuszność lub je obalić. W aktualnej sytuacji słowa wypowiedziane przez przyjaciela były trafnie dobrane. Faraday przyjął to pytanie z wielką powagą, odpowiadając: „Człowieku, nie mam żadnych spekulacji! Mam tylko pewniki. I dziękuję Bogu, że nie opieram mojej umierającej głowy na domysłach, bo wiem, komu zaufałem i jestem przekonany, że On jest w stanie dotrzymać tego, w czym Mu zawierzyłem w przygotowaniu na ten dzień”.

Kiedy po raz pierwszy cytowałem tę wypowiedź publicznie (prawie 20 lat temu), pewien jasnooki, długowłosy młodzieniec w pierwszym rzędzie audytorium wykrzyknął: „Już to kiedyś słyszałem i bardzo się cieszę, że to właśnie Michael Faraday wypowiedział te słowa jako pierwszy”. Tak łagodnie jak to tylko było możliwe poinformowałem go, że te słowa zostały najpierw napisane przez św. Pawła około 1800 lat wcześniej, dla wyrażenia jego zaufania Jezusowi Chrystusowi. Michael Farady dobrze znał Nowy Testament!

Drugim z trójki największych fizyków teoretycznych wszystkich czasów z pewnością powinien być James Clerk Maxwell (1831-1879). Trevor Williams (Biographical Dictionary of Scientists, 1982) podsumował jego działalność w taki sposób: „Maxwell posiadał wszelkie dary niezbędne do dokonywania przełomowych odkryć w fizyce teoretycznej: głębokie wyczucie fizycznej rzeczywistości, niesłychane zdolności matematyczne, całkowitą nieobecność uprzednich założeń oraz w najwyższym stopniu kreatywną wyobraźnię . Posiadał też dar znalezienia wyzwania odpowiedniego dla jego geniuszu – matematycznej interpretacji pojęcia pola elektromagnetycznego Faradaya. Realizacja przez Maxwella tego zamierzenia, uwieńczona powstaniem równań noszących jego nazwisko, stała się jednym z największych osiągnięć ludzkiego intelektu”. Ci, którzy głęboko rozważali historię i filozofię nauki (jak na przykład Michael Polanyi i Thomas Kuhn) nie zgodziliby się z jednym z powyższych stwierdzeń. Jeśli Maxwella rzeczywiście cechowałaby „całkowita nieobecność uprzednich założeń”, osiągnąłby jedynie całkowitą nieobecność nauki.

Chociaż równania Maxwella są rzeczywiście jednym z największych osiągnięć ludzkiego intelektu, jako student drugiego roku Massachusetts Institute of Technology na wykładzie fizyki w roku akademickim 1963/64, przedstawiłbym je prawdopodobnie w innym języku. Tuż przed pierwszym egzaminem z elektromagnetyzmu, jeden z moich uczelnianych kolegów wpadł na świetny pomysł. Ten przedsiębiorczy żartowniś zamówił 900 koszulek, na których dużą czcionką były wydrukowane słynne równania Maxwella. Wszyscy studenci z II roku przyszli na egzamin w tym niezwykłym stroju. Równania Maxwella były wyraźnie widoczne z każdego miejsca w auli i w efekcie średnia ocen z naszego pierwszego egzaminu z elektromagnetyzmu wyniosła 95% . Niestety, w odróżnieniu od nas, profesor był niezadowolony z naszego ubioru. Średnia ocen na drugim egzaminie u tego samego profesora spadła do 15% pomimo inspirujących koszulek. Stąd wniosek – nigdy nie zadzierajcie ze swoim profesorem!

23 czerwca 1864 roku James Clerk Maxwell napisał: „Pomyślmy, co Bóg przeznaczył dla tych, którzy zawierzą Jego sprawiedliwości i chcą otrzymać od Niego dar życia wiecznego w Jezusie Chrystusie. Będą przemienieni na podobieństwo Jego Syna, a kiedy to się ostatecznie dokona i Bóg zobaczy, że są podobni do wizerunku Chrystusa, to nie będzie już dla nich żadnego potępienia”.

Maxwell i Karol Darwin byli sobie współcześni. Wielu zastanawiało się, co taki oddany chrześcijanin jak Maxwell myślał o teoriach Darwina. Kiedyś Maxwell został zaproszony na spotkanie na włoskiej Riwierze dla omówienia nowych wyników badań naukowych w odniesieniu do Biblii . Jeśli kiedyś byłeś w Cambridge w Anglii, to wiesz, że w zimie to miasto jest bardzo ponure. Gdybym był wykładowcą tamtejszego uniwersytetu, to wykorzystałbym każdą okazję do wyjazdu na włoską Riwierę o tej porze roku. Maxwell jednak nie przyjął zaproszenia, co w liście do gospodarzy tak wyjaśnił: „Tempo zmian hipotez naukowych  jest naturalnie dużo większe niż tempo zmian w interpretacjach Biblii. Jeśli więc interpretacja biblijna opiera się na jakiejś hipotezie naukowej, pomaga to utrzymywać się tej hipotezie jeszcze długo po tym, gdy już dawno powinna być pogrzebana i zapomniana”.

Jest to mądra uwaga. Przykładem na jej poparcie niech będzie teoria stanu stałego, spopularyzowana przez Freda Hoyle’a oraz parę innych osób. Przez kilka dziesięcioleci była ona jedną z dwóch rywalizujących ze sobą teorii o pochodzeniu wszechświata. Ogólnie mówiąc, teoria stanu stałego głosi, że to co widzimy istniało zawsze. Stała się trudniejsza do obrony od 1965 roku wraz z odkryciem przez Arno Penziasa i Roberta Wilsona mikrofalowego promieniowania tła. Dziś pozostaje już tylko niewielu zwolenników teorii stanu stałego.

Niemniej jest zabawną rzeczą wrócić pamięcią do roku 1960-tego, wczytać się w ówczesne biblijne komentarze do Księgi Rodzaju i zobaczyć jak garstka naukowców starała się dowieść, że teoria stanu stałego jest do pogodzenia z Księgą Rodzaju. Każda normalnie rozumująca osoba zauważy, że Księga Rodzaju opisuje stworzenie świata z niczego (ex nihilo), a zatem potrzeba naprawdę olbrzymiej wyobraźni, żeby pogodzić początek w przestrzeni, czasie i historii ze zdyskredytowaną obecnie teorią stanu stałego. Do drugiej połowy XXI wieku, jeśli planeta Ziemia będzie jeszcze istnieć, teoria stanu stałego będzie już martwa i prawie całkowicie zapomniana. Wzmiankowane wyżej komentarze biblijne do tej teorii prawdopodobnie nadal będzie można odszukać w bibliotekach, ale mało kto będzie w stanie odnaleźć w nich jakiś sens. Jest to doskonałym potwierdzeniem słuszności opinii Jamesa Maxwella wygłoszonej ponad sto lat temu.

Jeden z moich ulubionych dowcipów rysunkowych autorstwa Sidneya Harrisa został zamieszczony kilka lat temu w czasopiśmie The American Scientist. Przedstawiał on dwóch szacownych, zaawansowanych wiekiem naukowców gapiących się ze smutnym wyrazem twarzy na niewyraźnie napisane na tablicy równanie matematyczne. Jeden z nich wypowiada puentę: „To co jest najbardziej przygnębiające, to świadomość, że wszystko, w co obecnie wierzymy, za kilka lat zostanie obalone”. Mam nadzieję, że nie odnosi się to do badań moich studentów w dziedzinie chemii kwantowej. Myślę, że do tego nie dojdzie, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że w powyższym stwierdzeniu tkwi istotny element prawdy, ponieważ badania naukowe podlegają ciągłej weryfikacji i zmienności. Jako naukowcy dochodzimy bowiem do odkryć, które zawsze są przedmiotem co najmniej dalszych poprawek i udoskonaleń.

Oczywiście, nie wszyscy biografowie pionierów współczesnej fizyki wyrażali się pozytywnie o ich chrześcijańskich przekonaniach. James Crowther, na przykład, w książce biograficznej o Faradayu i Maxwellu pisze: „Religijne postawy Faradaya i Maxwella były mało wyszukanym, ale skutecznym sposobem unikania problemów natury towarzyskiej, które zakłócały lub burzyły jakość pracy wielu z najbardziej utalentowanych, współczesnych im naukowców”. Z kontekstu tej wypowiedzi wynika, że Crowther twierdzi, iż dlatego, że byli chrześcijanami, Maxwell i Faraday nie stali się alkoholikami, uwodzicielami, czy karierowiczami, by wyliczyć tylko niektóre ze zniewalających grzechów popełnianych przez całe rzesze uzdolnionych naukowców tamtej epoki.

Chciałbym tu zaaplikować nieco chemii organicznej, aby moi koledzy reprezentujący tę dziedzinę zobaczyli, że im również poświęciłem trochę uwagi. William Henry Perkin (1838-1907) był prawdopodobnie pierwszym wielkim chemikiem syntetyczno-organicznym. Odkrył pierwszy barwnik syntetyczny, znany jako fiolet Perkina lub fioletowa anilina. Przed tym odkryciem Perkina stosowanie koloru fioletowego było niezwykle kosztowne i z reguły było na to stać głównie osoby pochodzące z królewskich rodów. W uznaniu jego zasług, jedno ze znaczących czasopism naukowych zostało zatytułowane Perkin Transactions of the Royal Society of Chemistry. W 1873 roku, mając 35 lat, Perkin sprzedał swoją dochodową firmę i poświęcił się indywidualnym badaniom naukowym oraz działaniom misyjnym. Jedną z bardziej humorystycznych reakcji na moją książkę była sugestia wypowiedziana przez jednego z moich czytelników, że pod tym właśnie względem naśladuję samego Henry’ego Perkina.

Perkin prowadził badania nad kwasami nienasyconymi jeszcze na trzy dni przed swoją śmiercią, spowodowaną nagłą perforacją wyrostka robaczkowego i ciężkim zapaleniem płuc. W biografii Perkina napisanej w 2001 roku przez Simona Garfielda znajdujemy opis następującej sceny. Znajdujący się na łożu śmierci William Henry Perkin mówi: „Dzieci są w szkole niedzielnej. Powiedz im, że je kocham i żeby zawsze ufały Jezusowi”. Następnie zaśpiewał pierwszy werset pieśni „Gdy patrzę na ten niezwykły krzyż”. Kiedy doszedł do ostatniej linijki mówiącej: „I wylewam pogardę na całą swą dumę”, dodał: „Duma? Kto może mieć powód do dumy?”.

W każdym numerze Journal of Chemical Physics, najbardziej prestiżowego periodyku w mojej dziedzinie nauki, można znaleźć nazwisko George’a Stokesa (1819-1903). W ostatnich latach przedmiotem wielu naukowych dociekań jest pewien rodzaj spektroskopii zwany CARS (Coherent Anti-Stokes Raman Spectroscopy). Stokes był jednym z najważniejszych pionierów spektroskopii, fluorescencji i badań nad cieczami. Przez ponad pięćdziesiąt lat zajmował jedno z najbardziej znamienitych stanowisk w świecie nauki – katedrę profesora matematyki na uniwersytecie Cambridge zwaną „Lucasian Professorship”. To samo stanowisko należało niegdyś do Isaaca Newtona, a obecnie zajmowane jest przez Stephena Hawkinga. Stokes był też prezesem Królewskiego Towarzystwa Londyńskiego (Royal Society of London).

Stokes publikował prace z różnych dziedzin wykraczających poza chemię i fizykę. Odnosząc się w 1891 roku do kwestii cudów, w książce Natural Theology Stokes napisał: „Jeśli uzna się istnienie Boga, Boga osobowego, to natychmiast pojawia się możliwość występowania cudów. Skoro prawa natury obowiązują zgodnie z Jego wolą, to Ten, który zechciał je wprowadzić, może też zechcieć ich działanie zawiesić. Ale jeśli mamy trudności z akceptacją możliwości ich zawieszenia, to przecież nie jesteśmy zobligowani zakładać, że to zawieszenie nastąpiło”.

William Thomson (1824-1907), znany też jako Lord Kelvin, był uznanym czołowym fizykiem i najlepszym wykładowcą nauk przyrodniczych swoich czasów. Jego wczesne opracowania dotyczące elektromagnetyzmu oraz ciepła dostarczają trwałych dowodów jego naukowego geniuszu. Był chrześcijaninem o silnej wierze w Boga i Biblię. W swoim przemówieniu w University College w 1903 roku powiedział: „Nie obawiajcie się niezależnie myśleć. Jeśli będziecie myśleć z dostatecznym wysiłkiem, to nauka zmusi was do uwierzenia w Boga”.

W 1897 roku J.J. Thomson (1856-1940) zidentyfikował i opisał elektron, co było jednym  z najbardziej doniosłych odkryć w całej historii nauki. Thomson przez wiele lat zajmował stanowisko profesora fizyki – ściślej mówiąc, stanowisko „Cavendish Professor of Physics” na uniwersytecie w Cambridge. Ciekawe, że stara pracownia o nazwie Cavendish Laboratory nadal znajduje się w pięknym miasteczku akademickim tej uczelni. Tak wiele niezwykłych odkryć naukowych miało miejsce w tym laboratorium, że miejsce to praktycznie stało się muzeum nauki. W sumie około tuzin nagród Nobla było wynikiem badań przeprowadzonych w tymże laboratorium. Kiedy zostało ono otwarte przez Jamesa Clerka Maxwella w 1874 roku, nad frontowymi drzwiami zlecił on wyrzeźbienie napisanego po łacinie fragmentu Psalmu 111 . Około dziesięć lat temu moja córka Charlotte, która ukończyła filologię klasyczną w Stanford University, przetłumaczyła dla mnie te wersety. Wkrótce potem wyszliśmy na przechadzkę w okolicach tego miejsca, gdzie w 1973 roku uroczyście otwarto nowe, lśniące laboratorium. Nad jego wejściem został umieszczony ten sam napis co poprzednio, jednak tym razem po angielsku. Brzmiał on: „Wielkie są dzieła Pańskie, mogą ich doświadczyć wszyscy, którzy je miłują.” (Ps. 111,2).

W czasopiśmie Nature (gdzie ja również publikuję swoje artykuły) profesor J.J. Thomson napisał: „W oddali wznoszą się jeszcze wyższe naukowe szczyty, które odkryją przed swoimi zdobywcami jeszcze szersze perspektywy i pogłębią odczucie, którego prawda jest podkreślana przez każde odkrycie naukowe, że ‘wielkie są dzieła Pańskie’” (Nature, tom 81, strona 257, rocznik 1909). Dla wybitnego J.J. Thomsona przewodnią myślą w nauce było to, iż dzieła Boże  są wspaniałe.

Ci, którzy znają moją pracę naukową nie będą zaskoczeni,  że musiałem wspomnieć o przynajmniej jednym chemiku teoretycznym. Tak naprawdę wspomnę tu trzech spośród nich. Charles Coulson (1910-1974) był jednym z trzech głównych twórców molekularnej teorii orbitalnej. Miałem przywilej spotkać pana Coulsona tylko raz, w czasie obrad Kanadyjskiej Konferencji Chemii Teoretycznej w Vancouver w roku 1971. Prawdopodobnie otrzymałby nagrodę Nobla, ale nie przeszedł przez pierwszy nieformalny test odnoszący się do wieku kandydata. Mianowicie, tym pierwszym nieformalnym warunkiem zdobycia nagrody Nobla w dziedzinie chemii jest wiek co najmniej 65 lat. Jest to zarazem wspaniała wymówka dla tych z nas, którym brakuje jeszcze paru lat do tego wieku, a nie mieli okazji pojechać do Sztokholmu. Drugim i znacznie bardziej wymagającym warunkiem jest dokonanie czegoś bardzo odkrywczego w wieku 30-40 lat. Coulson rzeczywiście osiągnął bardzo znaczące rezultaty naukowe mając trzydzieści kilka lat, ale umierając w wieku 64 lat wykluczył się sam z ubiegania się o tę nagrodę. Coulson, wieloletni profesor matematyki i chemii teoretycznej na oksfordzkim uniwersytecie, był również diakonem Kościoła metodystycznego. Mój przyjaciel Norman March, następca słynnego Coulsona na katedrze chemii teoretycznej w Oksfordzie, też był diakonem tego Kościoła. Niestety, po przejściu na emeryturę profesora Marcha kilka lat temu, nie udało się znaleźć odpowiedniego diakona metodystycznego na tę katedrę. Z tego powodu uczelnia zadowoliła się powołaniem na to stanowisko anglikanina, profesora Marka Childe’a – również mojego przyjaciela.

Charles Coulson był rzecznikiem chrześcijaństwa w środowisku akademickim i autorem pojęcia „god of the gaps” (Bóg wypełniający nasze luki w wiedzy), szeroko obecnie stosowanego wśród filozofów. W wydanych po śmierci Coulsona biograficznych pamiętnikach londyńskiego Royal Society (1974), czytamy jego własny opis nawrócenia się na wiarę w Chrystusa w 1930 roku, jako 20-letniego studenta uniwersytetu w Cambridge: „Było nas wtedy jakieś dziesięć osób, razem szukaliśmy Boga i razem Go znaleźliśmy. Wtedy po raz pierwszy w życiu dowiedziałem się, że Bóg jest moim przyjacielem. Stał się On dla mnie kimś rzeczywistym, absolutnie realnym. Znałem Go i mogłem z Nim rozmawiać w osobisty sposób, który wcześniej nie wydał mi się nawet możliwy do wyobrażenia. Moje modlitwy były najwspanialszymi momentami w ciągu dnia. Życie miało swój cel i ten cel wszystkiemu nadawał swoiste zabarwienie .”

To co opisał Coulson jest bardzo podobne do mojego doświadczenia, 43 lata później, gdy byłem młodym profesorem w Berkeley. Zapewne przykułbym uwagę czytelnika stwierdzeniem, że w pewnym momencie przez niebo przebiegła błyskawica, doszedł do mnie słyszalny Boży głos i odtąd jestem chrześcijaninem. Nic takiego się się jednak nie stało. Spotkanie apostoła Pawła z Jezusem na drodze do Damaszku było raczej wyjątkiem niż regułą. Ale doświadczyłem i po 30 latach nadal doświadczam tej samej relacji z Bogiem, jaką opisał Coulson. Moje życie ma cel w Jezusie Chrystusie i cel ten nadaje wszystkiemu swoiste zabarwienie.

(Część II)

(*) ang. „save me” można rozumieć jako „ratuj mnie” lub „zbaw mnie” (przyp. redakcji)